Katarzyna Słowik, redakcja „Barber Expert Magazine”:
Panie Franciszku, jak ten zawód zmienił się na przestrzeni lat, jak wyglądał kiedyś, jakie były Pana początki w tym zawodzie, dlaczego jest Pan fryzjerem., dlaczego zdecydował się Pan na ten zawód.
Franciszek Głów: Historia ta ma swój początek jeszcze w czasach wojny. Podczas okupacji pracowałem w rolnictwie, aż do chwili wejścia Związku Radzieckiego na nasze tereny. Miałem wtedy 14 lat. 17 marca 1945 r. ponownie otwarto szkołę podstawową w mojej miejscowości, przed wojną skończyłem tylko pierwszą klasę. Po wojnie uczyłem się do 27 czerwca 1946 r. – chodziłem do szkoły dwukrotnie w ciągu dnia, do południa i po obiedzie, żeby jak najszybciej móc wyrównać poziom i skończyć szkołę. W tym czasie nawet nie pomyślałem o tym, by uczyć się w zawodzie fryzjera, w moim domu też nikt nie sugerował mi takiej ścieżki kariery. Wszystko zmienił przypadek, – w maju 1946 wracałem z kościoła, w jednym z okien zauważyłem kartkę z napisem: UCZEŃ FRYZJERSKI POSZUKIWANY. Zastanawiałem się chwilę i postanowiłem spróbować – to był tylko moment namysłu, czułem się, jakby ktoś mi powiedział: „Idź, zapytaj, może ci się uda i zostaniesz przyjęty jako uczeń”. Wszedłem do zakładu, powiedziałem, że przeczytałem napis na kartce i chciałbym zostać uczniem fryzjera. Pierwsze pytanie, jakie usłyszałem, brzmiało: „Masz chęci”? Fryzjer przeprowadził ze mną wywiad, wypytał o rodzinę i finalnie powiedział, że może mnie przyjąć. Problem stanowiło jednak to, że jeszcze chodziłem do szkoły. Od maja aż do zakończenia roku szkolnego co tydzień, a nawet częściej, chodziłem sprawdzać, czy kartka UCZEŃ FRYZJERSKI POSZUKIWANY nadal wisi w oknie – gdyby jej nie było, to oznaczałoby, że został przyjęty ktoś inny. Szczęśliwie właściciel zakładu zauważył moje zaangażowanie, zobaczył, że mam prawdziwą chęć na zostanie uczniem i postanowił mnie przyjąć – miałem zacząć naukę od 1 lipca. Byłem bardzo podekscytowany, niemalże wyskoczyłem z radości z zakładu i pobiegłem do domu, gdzie poprosiłem mamę, by przygotowała dla mnie kitel. Doczekałem się ukończenia szkoły, 1 lipca 1946, w poniedziałek, poszedłem, z wielką tremą, z moim kitelkiem do zakładu – o 7:30 miałem zacząć pracę. Fryzjer czekał na mnie i od razu przydzielił mi zadanie – zaczynałem dzień od miotły. Kiedy pojawił się klient, właściciel zakładu poprosił mnie, bym przypatrzył się jego pracy. Sam założył serwetę przed goleniem, a po wykonaniu usługi polecił mi ją ściągnąć, żebym jak najszybciej dowiedział się, jak właściwie wykonywać tego typu czynności. To było moje pierwsze zetknięcie się z klientem, do dzisiaj pamiętam, jak nazywał się ten mężczyzna. Moja praca zaczęła się od tego typu prostych zadań i porządków, miałem dbać o czystość salonu, tak by cały czas był on dostępny do pracy, i aby stanowiska były przygotowane. W wolnym czasie robiłem gimnastykę dłoni, ćwiczyłem pracę z nożyczkami i brzytwą, by jak najprędzej przyzwyczaić ręce do pracy – takie ćwiczenia trwały co najmniej miesiąc. Tak to się właśnie zaczęło.
KS: Jak Pan wspomina klientelę w tamtych czasach? Kto korzystał z usług fryzjera? Podejrzewam, że to nie była taka powszechna usługa jak dzisiaj.
F?: Oczywiście najwięcej z usług fryzjerskich korzystali ludzie pracujący umysłowo, tzw. inteligencja. Kupcy, handlowcy, pracownicy biur, urzędów, poczty, księża, milicja. Na strzyżenie przychodziło także bardzo dużo dzieci. Pracowaliśmy od 7:30 do 18, czasem nawet dłużej, jeśli była taka potrzeba.
KS: Mówi się, że fryzjerstwo męskie nie wybacza błędów tak jak fryzjerstwo damskie. Czy może Pan opowiedzieć, czy zdarzyła się taka sytuacja, że klient wyszedł niezadowolony, bo coś poszło nie tak w Pana pracy?
FG: Bywały przypadki, że klienci nie zgadzali się na bycie obstrzyżonymi przez ucznia, byli przekonani, że „uczeń źle zrobi” – tak więc usługę musiał wykonać mistrz fryzjerski. Kiedy klienci zauważali, że dobrze pracuję, sami zaczynali prosić o to, bym to ja ich obsługiwał. Raz zdarzyło się tak, że do naszego salonu przyszedł sędzia, a że w tamtym momencie nie mógł go obstrzyc mój nauczyciel – poprosił o to mnie. Był tak zadowolony, że powiedział mojemu mistrzowi, że stracił klienta – od dzisiaj to ja miałem zajmować się jego fryzurą. W tamtym czasie, do lat 70., klienci byli bardziej wymagający – trzeba było dokonać całej ceremonii fryzjerskiej. To był trudny zawód, trzeba było pracować i starać się jak najlepiej obsłużyć klienta, przeprowadzić usługę na najwyższym poziomie, z szacunkiem. Rozmawiać wypadało tylko z klientem, który siedział na fotelu fryzjerskim, nie rozmawiało się z oczekującymi na strzyżenie. Teraz trochę się to zmieniło, ja jednak nadal uważam, że dobre wykonanie swojej pracy wiąże się ze skupieniem na obsługiwanym kliencie. Fryzjer jest jak rzeźbiarz – nie może się rozpraszać przy pracy.
KS: Jakie są najbardziej widoczne różnice pomiędzy tym rzemiosłem fryzjerskim, które było kiedyś, a współczesnym fryzjerstwem?
FG: Wiele zależy od mody, która się zmienia. Kiedy zaczynałem pracę, panowała moda na krótkie fryzury. Później strzyżenia ewoluowały, fryzury się wydłużały. Pamiętam także czasy sportowych fryzur, a w latach 80. fryzury wyglądały już podobnie do tych współczesnych. Generalnie, różnice zauważa się bardziej między poszczególnymi fryzjerami i ich podejściem do zawodu. Sama nauka teorii nic nie daje oprócz poznania techniki, narzędzi. Trzeba mieć cały czas ochotę się dokształcać praktycznie – ja sam jeździłem do wielu zakładów fryzjerskich, by uczyć się nowych rzeczy, bywałem w Poznaniu, w Niemczech, we Francji, w Czechach. Porównywałem techniki i wiedziałem, czego jeszcze mogę się nauczyć. Jestem dużym zwolennikiem praktyki, która jest ważniejsza od przygotowania zawodowego – praktyka robi swoje, bo każda głowa jest inna, każdy włos jest inny i do klienta trzeba podejść indywidualnie. To bardzo uniwersalne i dobre podejście, niezależnie od czasów, w jakich się pracuje, i panujących mód.
KS: Czyli ten zawód przerodził się później w Pana pasję – oprócz codziennej pracy pojawiła się chęć dalszego kształcenia.
FG: Tak. Często było mi nawet żal opuszczać stanowisko pracy, żal iść do domu – bo ta praca wciąga. Im więcej się robi, tym lepszym się w tym jest, podnosi się swój autorytet jako fryzjera, pojawia się duże zadowolenie z pracy. Klienci są zadowoleni, chwalą Twoją pracę – pojawia się satysfakcja.
KS: Pozostając jeszcze przy różnicach między współczesnym fryzjerstwem a fryzjerstwem XX w.: która technika cieniowania jest bardziej precyzyjna – współczesna maszynka czy nożyczki i grzebień?
FG: Zdecydowanie nożyczki i grzebień – wymagają dużej dokładności. Teraz wystarczy wziąć maszynkę z odpowiednią nasadką i nawet nie trzeba po niej poprawiać ręcznie, nożyczkami. Kiedyś takich nasadek nie było.
KS: We współczesnych czasach mamy sporo kosmetyków do włosów, firmy prześcigają się w wymyślaniu nowych środków do stylizacji. Jak wyglądało to kiedyś?
FG: W naszych czasach używano gotowanego lnu, choć miał swoją wadę, po wyschnięciu pojawiał się biały osad.Była też brylantyna – płynna w postaci olejku i stała w postaci żelu. Woda pokrzywowa, woda kolońska – to rzadziej spotykane dodatki. Później zaczęło pojawiać się tego więcej, choć były to raczej środki naturalne, z roślin, z kwiatów. Zdarzały się też takie specyfiki jak piwo z cukrem i mlekiem – choć przy wystawieniu włosów na słońce pozostawiało nieprzyjemny zapach. Każdy miał swoje sposoby, używano nawet jajek czy oleju.
KS: Czy przypomina sobie Pan jakieś anegdoty związane z łysieniem u panów, fryzury, które miały niwelować łysienie?
FG: Często zastanawiano się, skąd bierze się łysina, a jednocześnie sporo przy tym żartowano. Teraz zwraca się uwagę na to, że łysienie dziedziczy się w genach – dawniej klienci też się nad tym zastanawiali, dopytywali. Co do anegdot – mówiono, że łysina bierze się z faktu, że żona za dużo głaszcze mężczyznę po głowie. Stosowano wtedy zaczeski, nawet przed wojną.
KS: Czy zdarzali się klienci, którzy prosili o przyciemnienie włosów lub brody?
FG: Tak, zdarzali się. Teraz jest więcej służących do tego środków, za naszych czasów przyciemniać można było tylko henną – stosowano ją do przyciemniania wąsów, brwi i rzęs – na czarno. Farbowanie upowszechniło się dopiero w późniejszych czasach. Bardzo modne było przyciemnianie wąsów, wiązały się z tym także zabawne sytuacje. Jeden mężczyzna miał rude włosy i wąsy, a z racji tego, że szedł na wesele, chciał mieć wąs i brwi zafarbowane na czarno. Mówiłem mu, że nie będzie to wyglądało dobrze, sam początkowo wydawał się zadowolony z efektu – zmienił jednak zdanie, gdy został wyśmiany przezgości na weselu. I wtedy powiedziałem: „a nie mówiłem?”.
KS: Jakim był Pan nauczycielem? Jak wyglądały praktyki u Pana?
FG: Starałem się być sprawiedliwym nauczycielem i wszystkich traktować równo. Ceniłem sobie prace z młodzieżą- teraz nie ma już tak eleganckiej młodzieży, nad czym bardzo ubolewam. Trzeba także pamiętać o tym, by nie faworyzować nikogo i nie pozwalać komuś bardziej się rządzić – zdarzało mi się zwalniać osoby, które tego próbowały. Przestrzegałem etyki pracy i stawiałem granice w relacji uczeń – nauczyciel – tak, żeby to była dobra współpraca, żeby wszyscy byli zadowoleni. Z niektórymi uczniami i uczennicami nadal się spotykamy, np. przy okazji różnych uroczystości.
KS: Czy ma Pan kogoś w rodzinie, kto kontynuuje fryzjerską tradycję?
FG: Mam wnuczkę, która mniej więcej raz w miesiącu mnie strzyże – specjalnie przyjeżdża do mnie z Warszawy. Nie poszła jednak w moje ślady – próbowałem ją namówić, ale ostatecznie wybrała inną ścieżkę kariery – choć twierdzi, że żałuje, że nie zajęła się fryzjerstwem na poważnie.
KS: Czy ma Pan jakąś złotą radę dla osób wchodzących w zawód fryzjera, dopiero zaczynających pracę?
FG: Jeśli chce się pracować jako fryzjer, trzeba mieć chęci, trzeba samemu dokonać tego wyboru – o tym trzeba pamiętać. Przyszły fryzjer musi być przekonany, że będzie mu dobrze w tym zawodzie, że będzie z tego zadowolony i będzie czerpał przyjemność ze swojej pracy. Należy także pamiętać o tym, że choć klient nasz pan – trzeba też dbać o siebie.
KS: Bardzo dziękuję Panu za rozmowę.